- Morfinko. Pytałam cię o coś. - przypomniała o sobie matka, wyrywając Morfinę z zamyśleń. Dziewczynka spojrzała na mamę. Nie wiedziała, co robić. Jeśli nie odpowie, będzie źle. Jeśli odpowie, będzie jeszcze gorzej.
- Już mówiłam. - rzekła spokojnie - Chcę węża.
Brat zerknął na nią z zaciśniętymi zębami. Wszyscy wiedzieli, że węże to drażliwy temat. Mama nie lubiła ich, wręcz się ich bała. To zabawne. Jest żoną Gaunta. A Gauci szczycą się pochodzeniem od Wężowego Języka, Salazara Slytherina. Róże to ładne kwiaty. Prawie każdy Gaunt jest wężousty. Mówi językiem węży. Róże. Tak, po prostu. Bez nauki.
- Omawialiśmy już problem węży. Parę razy. - westchnęła czarownica - Rigel, podpowiedz siostrze.
- Wąż to nawet dobry pomysł. - powiedział niepewnie. Morfina zdawała sobie sprawę, że bratu to na rękę. Może chcesz bukiet róż?, spytał głos w głowie. Zignorowała. On też jest wężousty. Mama nie lubi weżoustości. Mówi, że to czarnoksięska zdolność. Bycie czarnoksiężnikiem nie jest pożądane w tych czasach. W czasach po Upadku. W czasach Harrego Pottera - Chłopca, Który Przeżył. Choć jego rodzice dawno już się rozłożyli. Teraz rosną na nich róże.
- Sprzysięgliście się przeciw mnie? - zapytała zmęczonym głosem. Morfina oceniła szanse. Rigel zrobił to samo. Była rozdrażniona, ale nie będzie się złościć. Nie w miejscu publicznym. Nie na ulicy Pokątnej. Tu ją zna zbyt dużo czarodziei. Mama dba o godność rodu. Oczywiście, na ile pozwalają pieniądze. I róże, dodał głos. Niegdyś bogaty ród Gautów przetrwonił wszystko co posiadał, z wyjątkiem starej, dwuizbowej chaty w Little Hangleton i paru pamiątek rodzinnych. Zresztą dwóch z nich już nie ma: madaliona Slytherina i starego pierścienia. Pierwszy z nich sprzedała jej cioteczna babka, a drugi został ukradziony. Jest lepiej, niż pięćdziesiąt lat temu. Chata została nieco rozbudowana. Morfina dzieli pokój tylko ze starszym bratem. A mogła z resztą rodzeństwa.
Brat na nią spojrzał. Oboje wiedzieli co robić.
* * *
Siedział na zdobionej sofie. Na ścianach ogromnego salonu wisiały wspaniałe arrasy. Pomiędzy nimi stały rzeźbione komody, półki z najróżniejszymi, drogocennymi rzeczami i pozamykane na klucz szafki. Wolne miejsca wypełniały kwiaty, zarówno doniczkowe, jak i cięte. Letnie słońce wdzierało się do pomieszczenia przez pozłacane okna i tarasowe drzwi. Choć dzień był upalny, w marmurowym kominku tańczyły płomienie. Słyszał jak jego babcia krząta się po pokojach. Zawsze wszystko robiła głośno. Brakowało jej wytworności. Co nie oznacza, że nie była damą. W towarzystwie zachowywała się z należytą elegancją i powagą. Tego też nauczyła wnuka. Orion zazwyczaj przestrzegał etykiety, choć zdarzały się wyjątki. Naturalnie, było ich coraz mniej.Popatrzył na zegarek. Za dziesięć minut piąta. Nie mogą się spóźnić. Nie dzisiaj. Nie teraz. Nie tam. Niecierpliwił się. Mają tylko dziesięć minut. Jak tak dalej pójdzie, to nie zdążą. Wstał i podszedł do okna. Zasunął zasłony. Zawsze złościła go nadmierna jasność. Starsza kobieta wpadła do pokoju.
- Znowu je zasłaniasz? - zapytała z udawanym oburzeniem. Widząc minę Oriona, zaśmiała się. - Już jestem gotowa, jeszcze tylko parę rzeczy zrobię. Dziecko, nie martw się. Będzie dobrze. - odrzekła, poczym posłała mu uprzejmy uśmiech.
Jego babcia musi się pośpieszyć. Dzisiaj miał się spotkać z matką. Ostatni raz widział ją, gdy miał osiem lat. Bardzo dobrze to pamięta. Ona jest w strasznym miejscu. Słaba i sama. Bez swojego męża, rodziny i bez swojego Pana. Walczyła za magiczny świat, za jego czystość, a oni zamknęli ją w więzieniu. W Azkabanie. Obiecał sobie, że jak będzie dorosły, to ją stamtąd wyciągnie. Najpierw będzie musiał skończyć Hogwart. We wrześniu zacznie tam swój pierwszy rok. Na pewno trafi do Slytherinu. Jest tego pewien. Cała jego rodzina tam była. Matka, ojciec, dziadkowie, stryj i jego żona, kuzyn... Mógłby wymieniać w nieskończoność.
Babcia weszła do salonu. Pozostało im trzy minuty. Zdążą. Podeszła do kominka. Poszedł za nią. Wręczyła mu wypełniony zielonym proszkiem wazon.
- Orion, ty pierwszy. - powiedziała - Tylko pamiętaj, by wypowiedzieć adres wyraźnie.
Wrzucił garść proszku Fiuu w ogień.
* * *
Klęczała przed Nim. Znowu Go zawiodła. Słyszała Jego cichy głos. Prawie syk. Nie sspodziewałem ssię tego po tobie, Bello., mówił. Chciała Go przepraszać, błagać o wybaczenie. Zawiodłaś mnie. Zgadzała się z Nim. Zawsze się z Nim zgadzała. Proszę, panie, proszę..., szeptała drżącym głosem. Łzy płynęły strumieniami z jej oczu. Co tam mówissz, Bello? Prossissz mnie o wybaczenie? Pozwoliła sobie spojrzeć w górę. W ręce trzymał różdżkę. Jego usta poruszyły się. Poczuła przeszywający ból, jakby ktoś do jej skóry przykładał rozżarzone metalowe pręty. Każdy centymetr jej ciała krzyczał z udręki. Nagle cierpienie ustało. Pierwszy raz od wielu lat poczuła ciepło.
Ktoś stał przyciśnięty do krat i się jej przyglądał. Obok niego chodził patronus. Nie rozpoznała zwierzęcia. Zaczęła się powoli przybliżać. Wiedziała już kto to jest. Przyśpieszyła. Usłyszała chrzęst metalu. Łańcuchy i kajdany zatrzymały ją. Jak mogła go nie poznać? Jest taki podobny do ojca. Wysoki, jak na swój wiek, ciemnowłosy i ciemnooki.
- Mamo? - zapytał lekko przestraszony.
* * *
Hermiona nie mogła się doczekać. Stała wraz z rodzicami w miejscu, w którym umówili się z profesor McGonagall - wicedyrektor Hogwartu i nauczycielką transmutacji. Czekała w napięciu. Spojrzała na budynek obok. Zastanawiała się, czy w takiej księgarni można kupić magiczne książki. Popatrzyła w głąb ulicy. Ujrzała idącą w ich kierunku wysoką kobietę,w której od razu rozpoznała swoją przyszłą nauczycielkę.
Profesor Minerwa McGonagall przywitała się z nimi, po czym wprowadziła do małego, obskurnego pubu, który nie wiadomo skąd pojawił się między dwoma budynkami. Na szyldzie było napisane "Dziurawy Kocioł". Starsza kobieta wytłumaczyła im, że jest jedno z możliwych "portali" (przynajmniej tak to zrozumiała Hermiona) pomiędzy światem magicznym, a zwykłym.
W środku pubu znajdowało się wielu dziwnych ludzi: dwie kobiety w osobliwych fioletowych sukniach popijały sherry, czarodziej z zabandażowaną głową łypał na wszystkich groźnie, kilka stworów w kącie wyraźnie konspirowało, kobieta z móśtwem rudych dzieci narzekała na nieczynność kominków, bezzębny barman uśmiechał się do klientów... I wielu innych. Nauczycielka przeprowadziła ich przez izbę, aż dotarli za budynek. Tam stała ceglana ściana. Profesor McGonagall wyciągnęła różdżkę i zaczęła nią stukać w cegły, aż w końcu otworzyło się dla nich przejście na ul.Pokątną. Zrobiła krok. Jej oczom ukazała się najdziwniejsza uliczka, jaką kiedykolwiek widziała. Sklepy miały dziwne, magiczne nazwy. Wszędzie chodzili magowie i robili czary magicznymi różdżkami. Słyszała, jak jakaś czarownica narzekała na Ministra Magii ("Mamy okropnego Ministra Magii, Betty! Knot za co się weźmie, to sknoci, ot co!"). Z niewiadomych powodów była szczęśliwa. Jakby po długich wakacjach wróciła do domu.
* * *
- Mamo! Fred i George wciąż się ze mnie nabijają! - wyrzucił z siebie rudy chłopak. -To dlatego, że jestem prefektem!
- Mówiłam wam coś na ten temat. Nie udawajcie niewiniątek! - powiedziała do bliźniaków ostrym tonem - Wszyscy są? - Zaczęła liczyć dzieci.
- Nie, nie ma jeszcze Percego! - zapiszczała mała dziewczynka.
- Nie ma go? Jest. Och, Ginny. - westchnęła kobieta i złapała córkę za rękę. - Idziemy.
Wyszli z Dziurawego Kotła na ul. Pokątną. Skierowali się do Gringotta. Ron sunął za nimi. Myślał, że będzie mu się tu podobać. Myślał, że rodzice kupią mu nową różdżkę. Czekał na to całe lato, lecz jego starszy brat został perfektem. Cieszył się z jego sukcesu, ale teraz nici z tej różdżki, ponieważ Percy dostanie sowę i nowe szaty. Bo jest perfektem., niemal słyszał głos matki i widział jej uśmiech. Z niego jeszcze nigdy nie była tak dumna... Bill był prymusem, Charlie kapitanem drużyny quidditcha, a Percy perfektem. Ron awsze żył w cieniu braci. Nie jest źle, przynajmniej Fred i George się od nich różnią. Z nimi można pożartować i wykręcić komuś jakiś numer. Oni znali się na tym. Ma jeszcze młodszą siostrę, Ginny, która jest oczkiem w głowie matki. Jego ojciec pracuje w Ministerstwie, w najnudniejszym wydziale - Niewłaściwego Użytku Produktów Mugoli. Co mogłoby wydawać się ironiczne, gdyż sam często przy nic majstruje. Mama zajmuje się dziećmi i domem.
Chłopak nawet nie zauważył, kiedy weszli i wyszli z banku.
- Ron! Pośpiesz się! - poganiała go, a kiedy zebrali się już wszyscy oznajmiła - Ja z Ronem i Ginny pójdę poszukać jakiejś używanej szaty dla niego. Persy, idź sobie poszukać sowy. Reszta, spotkamy się tutaj za godzinę i pójdziemy kupić książki. Nie ważcie się wchodzić na Nokturn!
Wszyscy przytaknęli. Z mamą nie warto sie spierać.
Ron nie lubił przymierzania używanych szat, wolał kupić nowe. Niestety, jego rodziny na to nie stać. Mierzali coraz to kolejne, ale większość była zbyt zniszczona lub w złym rozmiarze. W końcu, po wielu próbach i przymiarkach, znaleźli pasujący mundurek. Po wyjściu ze sklepu, spotkali się z resztą pod Gringottem i poszli szykać używanych podręczników.
* * *
Pradziadek Arcturus był bardzo życzliwym człowiekiem, ale niestety był też bardzo stary. Pollux cieszyłby się wyprawą na ul. Pokątną, gdyby tylko ów pradziadek wczoraj nie umarł. Dzisiaj rano czarodzieje z Ministerstwa, a mianowicie z Wydziału Czarodziejskiej Administracji, przewieźli go do dworku jego prababci ciotecznej, Cassiopeji. Była młodsza od pradziadka Arcturusa, więc może umrze, po tym, jak on ukończy Hogwart. Nie narzekał, dziedziczył cały ich majątek.
Polluxem od niemal zawsze opiekowały się niańki. Wszyscy pradziadkowie i prababcie nie mogli wstawać z łóżka. Po jakimś czasie dopadała ich śmierć. Widział cztery. Kolekcjonowanie śmierci, takie hobby. Gdy za pierwszym razem umarła jego babcia, Walburga, przez dwa dni nikt nie przyjeżdżał, aż w końcu wziął tiarę i płaszcz zmarłej, i wyszedł na zewnątrz. W końcu znalazła go jakaś czarownica i zaalarmowała Ministerstwo. Miał wtedy około sześciu lat.
Nie lubił zatłoczonych ulic. Trudno się tu skupić. Kupił już prawie wszystko.Wszedł do Magicznej Menażerii. Ciotka powiedziała mu, by kupił sobie jakieś zwierzę. Spojrzał na ptaki. Nie chciał sowy. Bo niby do kogo ma pisać? Do ojca, który siedzi w Azkabanie? Do ciotki, która już pewnie kona? Musi się pośpieszyć, inaczej nie zbierze śmierci. Chciałby węża, ale nie jest wężousty, więc nie ma to sensu. Może kota? Jest uczulony. Szczur? Jeszcze czego. Ropucha? O, nie! Ach, zobaczył pięknego pomarańczowego ptaka. Właśnie takiego chciał.
- Ile kosztuje? - zapytał wskazując na ptaka. Sprzedawczyni uśmiechnęła się smutno.
- To świergotnik, trzeba mieć licencję, by go kupić. - oznajmiła uprzejmie.
- Ale ile kosztuje? - ponowił pytanie. Czarownica westchnęła. Po czym popatrzyła na cennik.
- 439 galeonów - teraz kobieta przyglądała się świergotnikowi - Te ptaki pochodzą z Afryki. Można spotkać jeszcze osobniki o upierzeniu: różowym, cytrynowozielonym i żółtym...
- A jeśli zapłacę podwójnie? - przerwał jej.
- Niestety, nie mogę. Ministerstwo je kontroluje. - spojrzała na niego ze smutną miną. 978 galeonów to dobra i korzystna dla niej oferta. - Mogę zaproponować papugę arę, za jedyne 200 galeonów.
Ostatecznie wyszedł z sklepu z ogromną i barwną papugą arą. Nie mieściła się do klatki, więc trzymał ją na smyczy. Po drodze zahaczył jeszcze o Czarodziejskiego Leonardo i kupił nowy węgiel oraz sepię.
Drogie Czytelniątka!
Oto rozdział I. Biorąc pod uwagę, że dla mnie to spory sukces, poświęcę trochę czasu na podziękowania. Dziękuję zacnej Fiszy za niestrudzoną korektę moich wypocin. Dziękuję mojej matce za ciągłe poganianie mnie, bym oddała jej komputer. Dziękuję mojemu bratu, który jeszcze nie naprawił mi kabla od laptopa, bez niego pewnie przeglądałabym teorie z "Pieśni Lodu i Ognia" na moim urządzeniu. Dziękuję Oblivion za komentarz i próbę inwigilacji mnie. Dziękuję Wam za czytanie.Zapraszam do komentowania. Bowiem szczęśliwy komentarz, to opublikowany komentarz.
Do napisania!
Nie Anonim