Strony

niedziela, 26 lipca 2015

Efekt motyla. Rozdział I: Spotkanie

    - Morfinko, niedawno miałaś urodziny. Co chciałabyś dostać, córciu? - zapytała czarownica po czterdziestce o dobrodusznej twarzy i jasnych włosach upiętych w elegancki kok. Miała na sobie nieco znoszoną, śliwkową suknię i pelerynę, spiętą sfatygowaną, ale drogocenną broszą. Jej blade i zniszczone od pracy ręce zaciskały się na wyświechtanej torebce oraz paru pakunkach. Obok kobiety szły jej dzieci. Oboje mieli blond włosy i chude ręce. Dziewczynka dźwigała kociołek z paroma używanymi książkami, szatami oraz różdżką. Na plecy opadał jej długi warkocz, a zbyt szeroka, mugolska sukienka w róże podnosiła się przy silniejszym podmuchu wiatru, ukazując kościste kolana. Znoszone trampki były wyraźnie za duże. Jej starszy brat trzymał w rękach najwięcej przedmiotów. Jasne loki zasłaniały mu oczy, przeszkadzając w szybkim chodzie. Niebieska koszula trzepotała na wietrze. Tylko sznurek, zamiast paska, trzymał połatane spodnie na tyłku chłopaka. Zbyt długie nogawki zatrzymywały dopiero brudne adidasy.
    - Morfinko. Pytałam cię o coś. - przypomniała o sobie matka, wyrywając Morfinę z zamyśleń. Dziewczynka spojrzała na mamę. Nie wiedziała, co robić. Jeśli nie odpowie, będzie źle. Jeśli odpowie, będzie jeszcze gorzej.
    - Już mówiłam. - rzekła spokojnie - Chcę węża.
    Brat zerknął na nią z zaciśniętymi zębami. Wszyscy wiedzieli, że węże to drażliwy temat. Mama nie lubiła ich, wręcz się ich bała. To zabawne. Jest żoną Gaunta. A Gauci szczycą się pochodzeniem od Wężowego Języka, Salazara Slytherina. Róże to ładne kwiaty. Prawie każdy Gaunt jest wężousty. Mówi językiem węży. Róże. Tak, po prostu. Bez nauki.
    - Omawialiśmy już problem węży. Parę razy. - westchnęła czarownica - Rigel, podpowiedz siostrze.
    - Wąż to nawet dobry pomysł. - powiedział niepewnie. Morfina zdawała sobie sprawę, że bratu to na rękę. Może chcesz bukiet róż?, spytał głos w głowie. Zignorowała. On też jest wężousty. Mama nie lubi weżoustości. Mówi, że to czarnoksięska zdolność. Bycie czarnoksiężnikiem nie jest pożądane w tych czasach. W czasach po Upadku. W czasach Harrego Pottera - Chłopca, Który Przeżył. Choć jego rodzice dawno już się rozłożyli. Teraz rosną na nich róże.
    - Sprzysięgliście się przeciw mnie? - zapytała zmęczonym głosem. Morfina oceniła szanse. Rigel zrobił to samo. Była rozdrażniona, ale nie będzie się złościć. Nie w miejscu publicznym. Nie na ulicy Pokątnej. Tu ją zna zbyt dużo czarodziei. Mama dba o godność rodu. Oczywiście, na ile pozwalają pieniądze. I róże, dodał głos. Niegdyś bogaty ród Gautów przetrwonił wszystko co posiadał, z wyjątkiem starej, dwuizbowej chaty w Little Hangleton i paru pamiątek rodzinnych. Zresztą dwóch z nich już nie ma: madaliona Slytherina i starego pierścienia. Pierwszy z nich sprzedała jej cioteczna babka, a drugi został ukradziony. Jest lepiej, niż pięćdziesiąt lat temu. Chata została nieco rozbudowana. Morfina dzieli pokój tylko ze starszym bratem. A mogła z resztą rodzeństwa.
   Brat na nią spojrzał. Oboje wiedzieli co robić.


* * *


    Siedział na zdobionej sofie. Na ścianach ogromnego salonu wisiały wspaniałe arrasy. Pomiędzy nimi stały rzeźbione komody, półki z najróżniejszymi, drogocennymi rzeczami i pozamykane na klucz szafki. Wolne miejsca wypełniały kwiaty, zarówno doniczkowe, jak i cięte. Letnie słońce wdzierało się do pomieszczenia przez pozłacane okna i tarasowe drzwi. Choć dzień był upalny, w marmurowym kominku tańczyły płomienie. Słyszał jak jego babcia krząta się po pokojach. Zawsze wszystko robiła głośno. Brakowało jej wytworności. Co nie oznacza, że nie była damą. W towarzystwie zachowywała się z należytą elegancją i powagą. Tego też nauczyła wnuka. Orion zazwyczaj przestrzegał etykiety, choć zdarzały się wyjątki. Naturalnie, było ich coraz mniej.
    Popatrzył na zegarek. Za dziesięć minut piąta. Nie mogą się spóźnić. Nie dzisiaj. Nie teraz. Nie tam. Niecierpliwił się. Mają tylko dziesięć minut. Jak tak dalej pójdzie, to nie zdążą. Wstał i podszedł do okna. Zasunął zasłony. Zawsze złościła go nadmierna jasność. Starsza kobieta wpadła do pokoju.
     - Znowu je zasłaniasz? - zapytała z udawanym oburzeniem. Widząc minę Oriona, zaśmiała się. - Już jestem gotowa, jeszcze tylko parę rzeczy zrobię. Dziecko, nie martw się. Będzie dobrze. - odrzekła, poczym posłała mu uprzejmy uśmiech.
    Jego babcia musi się pośpieszyć. Dzisiaj miał się spotkać z matką. Ostatni raz widział ją, gdy miał osiem lat. Bardzo dobrze to pamięta. Ona jest w strasznym miejscu. Słaba i sama. Bez swojego męża, rodziny i bez swojego Pana. Walczyła za magiczny świat, za jego czystość, a oni zamknęli ją w więzieniu. W Azkabanie. Obiecał sobie, że jak będzie dorosły, to ją stamtąd wyciągnie. Najpierw będzie musiał skończyć Hogwart. We wrześniu zacznie tam swój pierwszy rok. Na pewno trafi do Slytherinu. Jest tego pewien. Cała jego rodzina tam była. Matka, ojciec, dziadkowie, stryj i jego żona, kuzyn... Mógłby wymieniać w nieskończoność.
    Babcia weszła do salonu. Pozostało im trzy minuty. Zdążą. Podeszła do kominka. Poszedł za nią. Wręczyła mu wypełniony zielonym proszkiem wazon.
    - Orion, ty pierwszy. - powiedziała - Tylko pamiętaj, by wypowiedzieć adres wyraźnie.
    Wrzucił garść proszku Fiuu w ogień.


* * *


    Klęczała przed Nim. Znowu Go zawiodła. Słyszała Jego cichy głos. Prawie syk. Nie sspodziewałem ssię tego po tobie, Bello., mówił. Chciała Go przepraszać, błagać o wybaczenie. Zawiodłaś mnie. Zgadzała się z Nim. Zawsze się z Nim zgadzała. Proszę, panie, proszę..., szeptała drżącym głosem. Łzy płynęły strumieniami z jej oczu. Co tam mówissz, Bello? Prossissz mnie o wybaczenie? Pozwoliła sobie spojrzeć w górę. W ręce trzymał różdżkę. Jego usta poruszyły się. Poczuła przeszywający ból, jakby ktoś do jej skóry przykładał rozżarzone metalowe pręty. Każdy centymetr jej ciała krzyczał z udręki. Nagle cierpienie ustało. Pierwszy raz od wielu lat poczuła ciepło.
    Ktoś stał przyciśnięty do krat i się jej przyglądał. Obok niego chodził patronus. Nie rozpoznała zwierzęcia. Zaczęła się powoli przybliżać. Wiedziała już kto to jest. Przyśpieszyła. Usłyszała chrzęst metalu. Łańcuchy i kajdany zatrzymały ją. Jak mogła go nie poznać? Jest taki podobny do ojca. Wysoki, jak na swój wiek, ciemnowłosy i ciemnooki.
    - Mamo? - zapytał lekko przestraszony.


* * *


    Hermiona nie mogła się doczekać. Stała wraz z rodzicami w miejscu, w którym umówili się z profesor McGonagall - wicedyrektor Hogwartu i nauczycielką transmutacji. Czekała w napięciu. Spojrzała na budynek obok. Zastanawiała się, czy w takiej księgarni można kupić magiczne książki. Popatrzyła w głąb ulicy. Ujrzała idącą w ich kierunku wysoką kobietę,w której od razu rozpoznała swoją przyszłą nauczycielkę.
    Profesor Minerwa McGonagall przywitała się z nimi, po czym wprowadziła do małego, obskurnego pubu, który nie wiadomo skąd pojawił się między dwoma budynkami. Na szyldzie było napisane "Dziurawy Kocioł". Starsza kobieta wytłumaczyła im, że jest jedno z możliwych "portali" (przynajmniej tak to zrozumiała Hermiona) pomiędzy światem magicznym, a zwykłym.
    W środku pubu znajdowało się wielu dziwnych ludzi: dwie kobiety w osobliwych fioletowych sukniach popijały sherry, czarodziej z zabandażowaną głową łypał na wszystkich groźnie, kilka stworów w kącie wyraźnie konspirowało, kobieta z móśtwem rudych dzieci narzekała na nieczynność kominków, bezzębny barman uśmiechał się do klientów... I wielu innych. Nauczycielka przeprowadziła ich przez izbę, aż dotarli za budynek. Tam stała ceglana ściana. Profesor McGonagall wyciągnęła różdżkę i zaczęła nią stukać w cegły, aż w końcu otworzyło się dla nich przejście na ul.Pokątną. Zrobiła krok. Jej oczom ukazała się najdziwniejsza uliczka, jaką kiedykolwiek widziała. Sklepy miały dziwne, magiczne nazwy. Wszędzie chodzili magowie i robili czary magicznymi różdżkami. Słyszała, jak jakaś czarownica narzekała na Ministra Magii ("Mamy okropnego Ministra Magii, Betty! Knot za co się weźmie, to sknoci, ot co!"). Z niewiadomych powodów była szczęśliwa. Jakby po długich wakacjach wróciła do domu.


* * *


    - Mamo! Fred i George wciąż się ze mnie nabijają! - wyrzucił z siebie rudy chłopak. -To dlatego, że jestem prefektem!
    - Mówiłam wam coś na ten temat. Nie udawajcie niewiniątek! - powiedziała do bliźniaków ostrym tonem - Wszyscy są? - Zaczęła liczyć dzieci.
    - Nie, nie ma jeszcze Percego! - zapiszczała mała dziewczynka.
    - Nie ma go? Jest. Och, Ginny. - westchnęła kobieta i złapała córkę za rękę. - Idziemy. 
    Wyszli z Dziurawego Kotła na ul. Pokątną. Skierowali się do Gringotta. Ron sunął za nimi. Myślał, że będzie mu się tu podobać. Myślał, że rodzice kupią mu nową różdżkę. Czekał na to całe lato, lecz jego starszy brat został perfektem. Cieszył się z jego sukcesu, ale teraz nici z tej różdżki, ponieważ Percy dostanie sowę i nowe szaty. Bo jest perfektem., niemal słyszał głos matki i widział jej uśmiech. Z niego jeszcze nigdy nie była tak dumna... Bill był prymusem, Charlie kapitanem drużyny quidditcha, a Percy perfektem. Ron awsze żył w cieniu braci. Nie jest źle, przynajmniej Fred i George się od nich różnią. Z nimi można pożartować i wykręcić komuś jakiś numer. Oni znali się na tym. Ma jeszcze młodszą siostrę, Ginny, która jest oczkiem w głowie matki. Jego ojciec pracuje w Ministerstwie, w najnudniejszym wydziale -  Niewłaściwego Użytku Produktów Mugoli. Co mogłoby wydawać się ironiczne, gdyż sam często przy nic majstruje. Mama zajmuje się dziećmi i domem. 
    Chłopak nawet nie zauważył, kiedy weszli i wyszli z banku.
    - Ron! Pośpiesz się! - poganiała go, a kiedy zebrali się już wszyscy oznajmiła - Ja z Ronem i Ginny pójdę poszukać jakiejś używanej szaty dla niego. Persy, idź sobie poszukać sowy. Reszta, spotkamy się tutaj za godzinę i pójdziemy kupić książki. Nie ważcie się wchodzić na Nokturn!
    Wszyscy przytaknęli. Z mamą nie warto sie spierać.
    Ron nie lubił przymierzania używanych szat, wolał kupić nowe. Niestety, jego rodziny na to nie stać. Mierzali coraz to kolejne, ale większość była zbyt zniszczona lub w złym rozmiarze. W końcu, po wielu próbach i przymiarkach, znaleźli pasujący mundurek. Po wyjściu ze sklepu, spotkali się z resztą pod Gringottem  i poszli szykać używanych podręczników.



* * *


    Pradziadek Arcturus był bardzo życzliwym człowiekiem, ale niestety był też bardzo stary. Pollux cieszyłby się wyprawą na ul. Pokątną, gdyby tylko ów pradziadek wczoraj nie umarł. Dzisiaj rano czarodzieje z Ministerstwa, a mianowicie z Wydziału Czarodziejskiej Administracji, przewieźli go do dworku jego prababci ciotecznej, Cassiopeji. Była młodsza od pradziadka Arcturusa, więc może umrze, po tym, jak on ukończy Hogwart. Nie narzekał, dziedziczył cały ich majątek.
   Polluxem od niemal zawsze opiekowały się niańki. Wszyscy pradziadkowie i prababcie nie mogli wstawać z łóżka. Po jakimś czasie dopadała ich śmierć. Widział cztery. Kolekcjonowanie śmierci, takie hobby. Gdy za pierwszym razem umarła jego babcia, Walburga, przez dwa dni nikt nie przyjeżdżał, aż w końcu wziął tiarę i płaszcz zmarłej, i wyszedł na zewnątrz. W końcu znalazła go jakaś czarownica i zaalarmowała Ministerstwo. Miał wtedy około sześciu lat.
     Nie lubił zatłoczonych ulic. Trudno się tu skupić. Kupił już prawie wszystko.Wszedł do Magicznej Menażerii. Ciotka powiedziała mu, by kupił sobie jakieś zwierzę. Spojrzał na ptaki. Nie chciał sowy. Bo niby do kogo ma pisać? Do ojca, który siedzi w Azkabanie? Do ciotki, która już pewnie kona? Musi się pośpieszyć, inaczej nie zbierze śmierci. Chciałby węża, ale nie jest wężousty, więc nie ma to sensu. Może kota? Jest uczulony. Szczur? Jeszcze czego. Ropucha? O, nie! Ach, zobaczył pięknego pomarańczowego ptaka. Właśnie takiego chciał.
    - Ile kosztuje? - zapytał wskazując na ptaka. Sprzedawczyni uśmiechnęła się smutno.
    - To świergotnik, trzeba mieć licencję, by go kupić. - oznajmiła uprzejmie.
    - Ale ile kosztuje? - ponowił pytanie. Czarownica westchnęła. Po czym popatrzyła na cennik.
    - 439 galeonów - teraz kobieta przyglądała się świergotnikowi - Te ptaki pochodzą z Afryki. Można spotkać jeszcze osobniki o upierzeniu: różowym, cytrynowozielonym i żółtym...
    - A jeśli zapłacę podwójnie? - przerwał jej.
    - Niestety, nie mogę. Ministerstwo je kontroluje. - spojrzała na niego ze smutną miną. 978 galeonów to dobra i korzystna dla niej oferta. - Mogę zaproponować papugę arę, za jedyne 200 galeonów.
    Ostatecznie wyszedł z sklepu z ogromną i barwną papugą arą. Nie mieściła się do klatki, więc trzymał ją na smyczy. Po drodze zahaczył jeszcze o Czarodziejskiego Leonardo i kupił nowy węgiel oraz sepię.




Drogie Czytelniątka!
    Oto rozdział I. Biorąc pod uwagę, że dla mnie to spory sukces, poświęcę trochę czasu na podziękowania. Dziękuję zacnej Fiszy za niestrudzoną korektę moich wypocin. Dziękuję mojej matce za ciągłe poganianie mnie, bym oddała jej komputer. Dziękuję mojemu bratu, który jeszcze nie naprawił mi kabla od laptopa, bez niego pewnie przeglądałabym teorie z "Pieśni Lodu i Ognia" na moim urządzeniu. Dziękuję Oblivion za komentarz i próbę inwigilacji mnie. Dziękuję Wam za czytanie.
    Zapraszam do komentowania. Bowiem szczęśliwy komentarz, to opublikowany komentarz.
Do napisania!
Nie Anonim




niedziela, 19 lipca 2015

Efekt motyla. Prolog: Dzieci

    Płatki śniegu finezyjnie opadały na ziemię, przykrytą białym puchem. Czasem tylko lekki podmuch wiatru przerywał ich spokojny ruch. Była noc. Grudniowa noc.
    Starzec z zadumą spoglądał na bogato zdobione naczynie, wypełnione dziwną, srebrną substancją. Zza jego okularów-połówek smutno błyszczały jasne, niebieskie oczy. Długa, biała broda opadała mu na kolana. Miał na sobie fioletowogranatową w koszulę nocną srebrne księżyce i ciemny, kobaltowy szlafrok. Postacie z obrazów sennie wpatrywały się w przestrzeń. Nawet piękny, szkarłatno-złoty ptak, jakby rozumiejąc sytuację, nie wydawał żadnego dźwięku. Czuwał. Pokój, choć pełen najróżniejszych przyrządów, wydawał się pusty. Nagle coś zaczęło mącić tę ciszę, ten spokój. To kroki na schodach, które stawały się coraz szybsze i głośniejsze. Ktoś energicznie otworzył drzwi i wpadł do okrągłego pomieszczenia.
    - Dumbledore! - niemal krzyknęła starsza, wyraźnie wzburzona kobieta w długim, kraciastym szlafroku. Czarne włosy wcześniej związane w ciasny kok, teraz z niego wypadały. - To co mówią... słyszałam... pisali w Proroku... Na miłość boską, to prawda?
    Spojrzał na kobietę. Pokiwał głową. Profesor McGonagall zazwyczaj zrównoważona, teraz wydawała się kłębkiem nerwów.
    - Myślałam... miałam nadzieję...- usiadła na krześle znajdującym się w pomieszczeniu - Zesłali go bez procesu?
     - Był ich strażnikiem tajemnicy. - odparł Dumbledore - Ja sam nigdy bym nie pomyślał. Zabił dwunastu mugoli.
     Zapadła cisza. Wiatr żałośnie zawodził za oknami. Na schodach odbijało się po raz kolejny echo kroków. Ktoś zapukał.
     - Proszę!- powiedział zmęczonym głosem starzec. Do środka wszedł brzydki mężczyzna o ciemnych włosach. Tuż za nim wbiegła bura kotka. Filch nie ruszał się bez niej na krok.
      - Profesorze! Byłem w sowiarni, ten przeklęty poltergeist znowu je płoszył i wtedy zobaczyłem, jak jedna z sów to upuszcza, myślałem, że to jakiś nielegalny list, skoro o tej godzinie, ale widnieje tu pańskie nazwisko. - podał list profesorowi, po czym dodał bardziej do siebie - Nie da się pozbyć Irytka?! Ten okropny duch tylko niszczy i brudzi! Dobranoc dyrektorze i pani profesor McGonagall.
    Skłonił się nisko i wyszedł. A za nim jego kot, Pani Norris. Dumbledore otworzył list. Spodziewał się co to może być. Tekst napisany na żółtawym pergaminie miał prosty, czarny kolor, a pismo było tak samo proste i przejrzyste.
 
      Szanowny Panie Dumbledore,
      pomoc, jaką oferuje Pan dla Ministerstwa, jest dla nas niezwykle
cenna, ale nie możemy wrazić  zgody na Pańskie przedsięwzięcie. Zgodnie 
z czarodziejskim, jak i mugolskim zwyczajem chłopca odda się się 
najbliższemu żyjącemu krewnemu.
    Ponadto rozważyliśmy wszystkie za oraz przeciw i zdecydowaliśmy
o przekazaniu sprawowania opieki nad dzieckiem jego babce. Rzeczona
kobieta z uśmiechem przyjęła naszą propozycję i już dziś podjęła się
tego zadania. Jest to osoba doświadczona w sztuce wychowywania dzieci,
a jej odpowiedni majątek zapewni młodemu czarodziejowi dobry start 
w przyszłość. 
    Życzę miłego dnia!
    Z wyrazami szacunku,

   Mary Jane Goodbrother                                 
                                       WYDZIAŁ CZARODZIEJSKIEJ ADMINISTRCJI 

                                                            Ministerstwo Magii                                                      
                                                                                             
    Westchnął. Nic nie szło po jego myśli. Potterowie zostali zabici, a Syriusz wtrącony do Azkabanu. Nie wierzył, że ten młody człowiek, kochający przyjaciel... Pamiętał swojego kochającego przyjaciela. I swoją martwą siostrę. Podał list kobiecie siedzącej obok na krześle. Ukrył twarz w dłoniach. Teraz kolejny chłopiec zostanie wychowany w duchu nienawiści mugoli i mugolaków. A miał trafić do rodziny powiązanej z jego tajną organizacją lub mugolskiej. Kto będzie walczył z Voldemortem? Kto wstąpi da Zakonu Feniksa, gdy ten powróci? Właśnie, nikt, jak tak dalej pójdzie. Co on sobie myślał? Że wszystko pójdzie tak łatwo, jak z małym Harrym i tą dziewczynką? Mylił się. Jak nikt.
    - Dumbledore, co będzie z pozostałymi dziećmi?- zapytała zaniepokojona McGonagall, wyrywając go z zamyślenia.
    -Cóż, teraz trzeba mieć na uwadze resztę i ponownie uruchomić wpływy w Ministerstwie. Może nadarzy się nam druga okazja pozyskania tego chłopca. Resztę omówimy na tym zebraniu - Czas zapłacić za błędy, pomyślał.


* * *


    Dziewczynka urodziła się rok temu w lipcu. 20 lipca. Była wcześniakiem, bardzo słabym wcześniakiem. Uzdrowiciele, pomimo czarów, których użyli, nie dawali jej szans na przeżycie. Nie wykazywała magii. Nie odznaczała się urodą. Nie bała się świń i mugoli. Ba, oni ją wręcz ciekawili. Imię dostało po dziadku, Morfinie. Szalonym dziadku Morfinie. Nigdy go nie poznała. Umarł przed jej narodzinami. Choć miała prawie półtora roku, nie próbowała mówić. Nawet "mama". "Tata" nigdy nie powie. Ojciec jest w Azkabanie. Nie porozumiewała się w żaden sposób, nie płakała. Jak się urodziła, też nie. Wtedy jej matka myślała, że dziecko umarło. Ale żyje. I żyć będzie. Na złość światu.


* * *


   Jean Granger kocha swoją córkę. Choć wokół małej Hermionki zawsze, niemal od urodzenia (no, jak Jean była w ciąży, też nie było normalnie), działy się dziwne rzeczy. Zabawki zmieniające kolor i miejsce, wariująca woda. A to jeszcze nie wszystko! Kiedyś, podczas spaceru w pobliskim parku, widziała jak włosy pewnej kobiety (nomen omen, jej dziecko wpatrywało się w nią) zmieniają kolor. Zmieniające kolor włosy! Na zielono! Nie pamięta tego dokładnie, ale wie, że tak było. Hermiona jest jej jedyną córką. I prawdopodobnie tak zostanie. Z mężem długo się o nią starali. Przez wieki nie było skutku. A teraz dziecko bawiło się lalą i mówiło, coś bardziej do siebie i  do lali, niż do niej. Jej córka rozumiała wszystko, co się jej chciało przekazać. A mama rozumiała wszystko, co mówiła do niej Hermiona. Była z niej dumna. Tak samo, jak tata. Do tego potrafiła godzinami sama się bawić, więc Jean mogła spokojnie czytać książkę lub gotować obiad dla rodziny.
    Jej mąż, Hugh Granger, jest dentystą. Ona też. Poznali się na studiach. Oboje byli na kierunku lekarsko-dentystycznym. Oboje chcieli leczyć ludzkie zęby. Między innymi to ich połączyło. Niecały rok po studiach wzięli ślub. Wszystko musiało być idealne. To huczne wydarzenie kosztowało Jean wiele nerwów. Wtedy poroniła po raz pierwszy. Ogólnie straciła dziecko trzy razy. Straciła też nadzieję. Ona i Hugh oddali się pracy. Hermionka pojawiła się w ich życiu, gdy mieli po 41 lat. Była niespodzianką.


* * *


    Urodził się syn. Syn oznacza spokój. Rodzina męża przestanie zawracać jej głowę. Cyzia przestanie zawracać jej głowę. Jej mąż przestanie zawracać jej głowę. Matka, ojciec, siostra, mąż, teść i gorzej, teściowa. Wszyscy przestaną zawracać jej głowę. Teraz będzie to robić tylko dziecko. Dziecko. Ma na imię Orion, pomyślała. Musi pamiętać. Nie dziecko. Orion. Po co to dziecko? Orion! Pamiętaj!, upomina się. Miał być spokój. Spokój. To słowo brzmi obco. Nigdy nie tego zaznała. Ach! Może parę razy, kiedy Mu służyła, a On ją uczył. Czarnej Magii. Czarny Pan. On wróci. To przyjemna myśl. Już jej nie ma. Wróci. Wróci. Wróci., uparcie powtarza. Dementor się zbliża. Wyczuł szczęście, a ono nie istnieje. Ona chwyta się tej jednej myśli. Trzyma się, nie chce puścić. Zaczyna walczyć. Krzyczy. Płacze. Wrzeszczy.
    -On wróci! WRÓCI!!!- to koniec. Myśli nie ma. Topi się. Jest nadętym od wody trupem. Gnije. Rozkłada się. Towarzyszą jej tylko czerwie. Staje się ich pożywieniem. Znowu widzi szare ściany z wydrapanymi wołaniami o pomoc. Nie ma miłych wspomnień. Nigdy ich nie było.


* * *


    Za oknem padał śnieg. Nie, to była zamieć śnieżna. Narcyza robiła na drutach. Nie używała do tego magii. Chodziło o trud. Rzadko się starała tak jak dzisiaj. Miała nadzieję, że sweterek będzie wspaniały. Jak jej syn. Jej słodki, mały Draconuś o szarych oczkach i blond, prawie białych włoskach. Wyglądał, jak aniołek, choć zachowywał się jak diabełek. Jest taki podobny do Lucjusza, pomyślała zerkając na chłopca znad robótki. Ten sam wygląd, to samo pogardliwe spojrzenie. Choćby na zabawkę, która się zepsuła. Zachichotała. Odłożyła nieskończony sweter i wzięła różdżkę do ręki.
    - Reparo! - zepsuta zabawka naprawiła się, a Draco patrzył to na nią, to na zreperowaną rzecz, z głupim uśmiechem.
    Niedługo mieli pojechać odwiedzić jej matkę. Draco spotka wtedy swojego kuzyna - Oriona, syna Belli. Myśl o siostrze sprawiała jej ból. Ona pewnie już nigdy jej nie zobaczy. A tak chciałaby powiedzieć jej o swoich troskach, nadziejach. Niestety, Bella jest w Azkabanie.


* * *

    Mały, przeklęty bachor jej zdradzieckiego syna i tej głupiej córki szlamy znowu nie mógł spać. Jeszcze ten cholerny stary dziad, miłośnik-mugoli-Dumbledore, załatwił jej wizyty kuratora. Nie miała ochoty opiekować się tym mieszańcem, ale zawsze to lepsze, niż jakby dziecko miało się wychować w rodzinie zdrajców krwi, szlam lub reszty tego plugastwa. W końcu Fineas jest Blackiem, a nie jakimś byle jakim czymś. Plugastwem. Fineas. Był już jeden Fineas. Obrzydliwy przyjaciel błotoryji. Zdrajca krwi. Wydziedziczony. Jej wnuk nie będzie nosił takiego niegodnego imienia. O, nie! To będzie Pollux. Teraz i na zawsze. Jak na Blacka przystało.
    Rozległ się kolejny wrzask i płacz dziecka.


* * *


    O szyby w domu Weasleyów uderzał śnieg z deszczem. Nora nigdy nie wyglądała pięknie, ale teraz nie dało się się opisać słowami brzydoty tego miejsca. Wszędzie błoto, śnieg z błotem i rdza z błotem. Pomimo tego jest, był i będzie to najszczęśliwszy dom czarodziejów czystej krwi. Dom, w którym na śniadanie przychodzi się w pidżamie i można się śmiać aż rozbolą wszystkich brzuchy.
    - Mamoo! Bill mi dokucza! - wrzasnął rudowłosy chłopiec. Był niski i nieco tęgi. Podobny do matki. 
    - Bill, nie dokuczaj bratu. - upomniała syna kobieta. Przebierała kolejne rude dziecko. Ron, choć jego pełne imię to Ronald, patrzył na całą scenę wyraźnie zainteresowany.
    - Któremu? - zapytał Bill i wyszczerzył zęby. 



piątek, 10 lipca 2015

Parę słów ode mnie

Drogie Czytelniątka!
    Jestem Nie Anonim i niezmiernie mi miło powitać Was w moich skromnych progach. Jest to mój pierwszy blog, więc proszę o wyrozumiałość.
    Chcę napisać dobre fan fiction z uniwersum Harry'ego Potter'a. Mam zamiar opowiedzieć historię paru nietuzinkowych postaci (jakich? o tym dowiecie się z rozdziałów). Czas akcji toczy się w czasach, gdy Złota Trójca jeszcze uczęszczała do Hogwartu. Choć zdarzenia opisane w prologu zdarzyły się parę lat wcześniej. Będzie parę nowych postaci, które dużo wniosą do fabuły, ale ogólnie będę się starać kanonu (np. kto umarł, ten nie żyje).
    Notki będą dodawane (no, może z lekkim opóźnieniem) wieczorem w niedzielę. Liczę na Wasze wsparcie w postaci komentarzy!
Do następnego wpisu,
Nie Anonim


Edit:  Z powodu dużych prac jakie poczyniłam na blogu, dzisiaj (12 lipca) wpisu nie będzie. Do napisania!